Z marketingiem po raz pierwszy zetknąłem się w wieku 10 lat. Moi rodzice we wczesnych latach 90. porzucili pracę na etacie i założyli własny biznes. Szansy na niezależność postanowili poszukać w handlu. W handlu dzień zaczynał się wcześnie rano. Około godziny 3:45 wyruszaliśmy na giełdę warzywno-owocową po towar. Im wcześniej byliśmy na miejscu, tym lepsze owoce i warzywa mogliśmy kupić. Wracaliśmy o godzinie 7:00. Nad naszym straganem rozpościerał się ponad 3-metrowy parasol. Jak się wtedy wydawało, miał jedno zadanie – rzucać chłodny cień na asortyment oraz klientów. Ale potężny parasol był doskonale widoczny z daleka, a pierwsza zasada marketingu brzmi: „wyróżnij się albo zgiń”.
Równie mocno, jak o jakość towaru, rodzice dbali o atmosferę na straganie. Z każdym klientem zamieniali kilka słów, tworzyli relacje. Dzisiaj powiedziałbym – zdobywali fanów. Pojawiali się pierwsi stali klienci. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się ze zjawiskiem „dowodu słuszności”. Ponieważ na straganie rodziców panowała miła atmosfera, ustawiała się do niego dłuższa kolejka niż do pozostałych. Klienci instynktownie wybierali stoiska, przy których było więcej ludzi. Dzisiaj częściej klikamy „lubię to” jeżeli pod postem są już polubienia i udostępnienia.
Owocowo-warzywny biznes kwitł. Z upływem czasu oczekiwania klientów rosły. Handel „spod chmurki” przeniósł się do sklepu. Sklep oddalony był od targowiska kilka ulic. Z ulotkami w ręku zacząłem pierwszą kampanię reklamową. Początkowo ulotki rozdawałem wszystkim przechodniom. Szybko jednak doszedłem do wniosku, że tracę czas i cenne broszury. Część z nich na moich oczach lądowała w koszu. Ulotki trzeba rozdawać osobom zainteresowanym ofertą – pomyślałem. I już kolejnego dnia, z nową partią ulotek, pomaszerowałem na targowisko. Tam ludzie sami podchodzili i brali ode mnie ulotki. Tak „odkryłem” targetowanie reklam.
W przeciągu dziesięciu lat rodzice otworzyli pierwszy w okolicy sklep samoobsługowy. W wielkim jak boisko piłkarskie sklepie było wszystko, czego potrzebujemy w domu. Mimo to warzywa i owoce pozostały „oczkiem w głowie” rodziców.
Rynek niepostrzeżenie zaczynał się kurczyć. Kolejne sklepy pojawiały się jak grzyby po deszczu. W kulminacyjnym momencie, w naszej niewielkiej miejscowości było ich 148, czyli po jednym sklepie na 54 mieszkańców. Zakupy spożywcze można już było zrobić na każdym kroku. Konkurencja oferowała towar znacznie tańszy, ale gorszej jakości. Utrzymanie kontaktu z klientami było niesamowicie trudne. Brakowało kanału komunikacyjnego… Ostatecznie interes przestał być rentowny. Rodzice podjęli decyzję o wycofaniu się z rynku, ale ta historia nauczyła mnie jednego:
Pomagam firmom osiągnąć sukces, tworząc skuteczny marketing. Jestem tu, bo wierzę, że każda firma może stać się wielka. Musi tylko nauczyć się, jak robić marketing, który działa. I uważam, że świat był smutny, zanim pojawił się serial PRZYJACIELE.