Nie zgaduj – testuj! Oto 4 sposoby, jak sprawdzić pomysł bez ryzyka i pieniędzy.
Podaj dalej
W skrócie: Nie każdy biznesowy pomysł zasługuje na realizację – problem w tym, jak szybko odróżnić te dobre od słabych. Zamiast zgadywać, warto testować: tanio, szybko i na małą skalę. Dziś pokażę Ci, jak to robić – krok po kroku, bez ryzyka.
Jak sprawdzić, czy Twój pomysł na firmę, produkt albo usługę ma sens – zanim zainwestujesz w niego czas, pieniądze i energię?
Jak nie dać się własnym złudzeniom i nie powtórzyć błędów, które popełniają nawet najwięksi gracze na rynku?
W tym tekście poznasz historię człowieka, który zbudował imperium, choć… na początku nie miał nic oprócz pomysłu i kilku zdjęć zrobionych w sklepie.
Zobaczysz też, dlaczego łatwiej podejmujemy ryzykowne decyzje, kiedy grozi nam strata – i jak to wykorzystują oszuści.
A przede wszystkim dowiesz się, jak testować pomysły w wersji minimum – zanim pójdziesz na całość.
Nick Swimur i jego test bez budżetu
Nick Swimur właśnie wychodzi ze sklepu obuwniczego. Znowu nic. Od tygodni poluje na brązowe Nike Airwalk – i znów wraca z pustymi rękami. To już dwunasty sklep. Nick ma dość. Siada na ławce przed wejściem i ciężko wzdycha.
Można by pomyśleć: weź telefon, odpal Zalando i po sprawie. Problem w tym, że… nie ma jeszcze smartfonów. A kupowanie butów przez internet równie niedorzecznie, jak pomysł na szkołę pływania dla kotów. Mamy lata dziewięćdziesiąte. Internet dopiero raczkuje. Zakupy online? Jeszcze science fiction.
Nick siedzi i gapi się przed siebie. W głowie ma pustkę. Ale nagle – bach! Coś go trafia. Może to nie on jest problemem? Może zawiódł cały system sprzedaży butów? Może czas to naprawić?
Kilka dni wcześniej usłyszał coś dziwnego. Że ludzie mogą wysyłać wiadomości przez jakiś „internet”. Z jednego końca świata na drugi. Nick myśli: a gdyby zamiast wiadomości przesyłać… buty? Choćby na razie tylko po kraju. Bez biegania po sklepach. Bez tysięcy par zalegających na półkach.
Jest jedno „ale”. Nick właśnie skończył filmoznawstwo. Nie zna się na handlu. Nie ma kasy. Ale ma pomysł – i chce go przetestować.
Wraca do sklepu, z którego przed chwilą wyszedł. Robi zdjęcia butom na półkach. Zakłada stronę, która tylko udaje sklep internetowy. Wrzuca zdjęcia, dodaje opisy – wygląda jak prawdziwy biznes. Kiedy ktoś coś zamawia, Nick dostaje maila, leci do sklepu, kupuje buty i wysyła je do klienta.
Nie ma magazynu. Nie ma produktu. Ale ma coś, co liczy się najbardziej – potwierdzenie, że to działa. Każde kliknięcie „Kupuję” to głośne „TAK!”. Ludzie chcą kupować buty przez internet.
Nick zaczyna robić notatki:
- Które modele schodzą najszybciej?
- Co najczęściej zawodzi przy dostawie?
- O co pytają klienci?
Na bazie tych obserwacji buduje prawdziwy sklep. Nazwa? Zappos. Kilka lat później Amazon kupuje go za ponad miliard dolarów.
W latach dziewięćdziesiątych Nick Swimur wstrzelił się idealnie. Internet dopiero się rozkręcał. Konkurencja? Prawie żadna. Pomysł? Świeży jak bułka z piekarni o 6 rano. Miał wszystko, czego trzeba, żeby zbudować coś wielkiego.
Dlaczego tak łatwo się mylimy?
Dziś trudniej przewidzieć, czy pomysł na firmę albo produkt wypali.
Rynek zmienia się zbyt szybko. Wystarczy kilka tygodni, a sztuczna inteligencja potrafi wywrócić wszystko do góry nogami.
Ale nie tylko rynek i technologia są problemem. Czasem przeszkoda siedzi… w nas samych.
Regularnie mylimy się, próbując ocenić wartość własnych pomysłów. I to nie tylko my – nawet eksperci rzadko trafnie przewidują, jak skończą się ich projekty.
Chcesz przykład? Oto jeden z głośniejszych. Concorde – pierwszy ponaddźwiękowy samolot pasażerski. Miał być cudem techniki i symbolem przyszłości. Francja i Wielka Brytania zaplanowały, że zbudują go w 10 lat, za nie więcej niż półtora miliarda dolarów.
W rzeczywistości samolot wzbił się w powietrze dopiero po 18 latach. I choć naprawdę był technologicznym majstersztykiem – finansowo okazał się klapą.
A teraz dołóżmy do tego operę w Sydney. Plan: cztery lata budowy. Rzeczywistość: czternaście lat. I budżet przekroczony o… 1400 procent. Tak, dobrze czytasz. Czternaście razy więcej, niż zakładano.
Jeśli nawet inżynierowie, architekci i analitycy – czyli ludzie, którzy na co dzień zajmują się szacowaniem ryzyka – potrafią się tak pomylić, to trudno się dziwić, że przedsiębiorcy też mają z tym problem.
Bo niezależnie od tego, czy jesteśmy zawodowcami, czy amatorami, wszyscy tkwimy po szyję w tych samych pułapkach myślenia.
Po pierwsze – mamy problem z liczbami. Wyobraź sobie dwie reklamy batonów czekoladowych:
- Reklama A: dziewięciu na dziesięciu dentystów uważa, że ten baton jest bezpieczny dla zębów. A nawet poleca go jako lepszą przekąskę niż inne słodycze.
- Reklama B: baton zawiera o 10% mniej cukru niż inne batony czekoladowe.
Która z nich brzmi zdrowiej?
Na pierwszy rzut oka – reklama A. No bo skoro dentyści polecają, to chyba można zaufać, prawda? Ale chwila… co to właściwie znaczy? Lepszy baton? Od jakich? Co z tym cukrem?
Reklama B wygląda konkretniej. Jest liczba. 10%. Mniej cukru. Ale znowu – ile tego cukru było w innych batonach? Może tyle, że nawet 10% mniej nadal robi z tego słodką bombę.
I tu leży problem. Przy ocenie pomysłów – czy to na produkt, czy na całą firmę – często opieramy się na takich właśnie liczbach. A skoro dajemy się nabrać na batony, to co dopiero przy ważnych decyzjach biznesowych?
Polegać na matematycznej intuicji, kiedy nie rozumiemy podstaw, to jak grać w szachy, nie rozumiejąc zasad. Prędzej czy później przegrywasz.
Zysk czy strata – co bardziej wpływa na decyzje?
Drugi błąd poznawczy, który często miesza w ocenie ryzyka i szans, to różnica w tym, jak myślimy o zyskach, a jak o stratach.
Wyobraź sobie, że masz aplikację do zarządzania zadaniami w dużych zespołach.
Świetny produkt. Kapitalnie się sprzedaje. Korzysta z niego już 120 tysięcy firm na całym świecie. Ale rynek się zmienia.
Na horyzoncie pojawia się konkurencja. I to nie byle jaka – zasilana przez AI.
Coraz więcej klientów mówi: „Super, ale brakuje nam tej jednej rzeczy…” I wiesz, że jeśli nic z tym nie zrobisz, możesz zacząć tracić klientów. Może nawet całą firmę.
Masz dwie opcje:
Scenariusz A – zachowawcza gra.
Wprowadzasz delikatne aktualizacje. Bez radykalnych zmian i gwałtownych ruchów. Wszystko płynie. Najgorszy możliwy scenariusz: tracisz tylko 20% klientów.
Scenariusz B – idziesz na całość.
Budujesz nową wersję aplikacji. Zintegrowaną z AI. Rynek tego chce. Klienci tego potrzebują. Tym razem szanse rozkładają się po połowie: albo utrzymasz pozycję i zyskasz przewagę, albo wszystko się posypie – i stracisz niemal wszystko.
Które wybierzesz?
A teraz… odwróćmy historię.
Ta sama aplikacja. Te same 120 tysięcy klientów. Ale dziś nie boisz się straty – widzisz szansę. Rynek rośnie. Możesz pozyskać nawet 50% nowych klientów.
I znów masz dwa scenariusze:
Scenariusz A – spokojny rozwój.
Dodajesz funkcje. Klienci zadowoleni. Firma rośnie o 5%.
Scenariusz B – rewolucja.
Przebudowujesz wszystko. Nowa wersja, AI, nowy wygląd, nowe podejście.
Sukces? Rośniesz o 50%. Porażka? Klienci się odwracają. Zostajesz z niczym.
Te same liczby. Ten sam wybór. Ale co czujesz?
W pierwszym przypadku – boisz się stracić, więc… idziesz na całość.
W drugim – chcesz zyskać, więc wolisz bezpieczne 5%.
Witamy w świecie błędów poznawczych.
Gdy grozi nam strata – rzucamy się na głęboką wodę.
Gdy mamy szansę zyskać – ostrożniej stawiamy kroki.
I właśnie dlatego oszuści tak łatwo nas łapią.
Nie dzwonią i nie mówią: „Dzień dobry, jest okazja. Może Pan zarobić 10 tysięcy”.
Nie. Oni grają inaczej: „Jeśli nie zaloguje się Pan natychmiast, straci Pan 10 tysięcy. Ktoś właśnie próbuje przejąć Pana konto.”
Bo wiedzą coś, czego my często nie zauważamy: bardziej boimy się stracić, niż marzymy, żeby zyskać.
Skoro tak kiepsko idzie nam przewidywanie przyszłości, szacowanie terminów, budżetów, ocenianie ryzyka i skoro tak łatwo wpłynąć na nasze decyzje, to jak inaczej – i bezpieczniej – możemy sprawdzać swoje pomysły na biznes, produkt albo nową usługę?
Jak testować pomysły jak stand-uper
Po pierwsze: musisz działać jak komik. Nie, nie chodzi o to, żeby rozśmieszać klientów. Chodzi o to, żeby – jak stand-uper – testować pomysły na małą skalę.
Najlepsi komicy, tacy jak Chris Rock czy Jerry Seinfeld, zanim wystąpią z nowym materiałem na dużej scenie, najpierw sprawdzają go na małej publiczności. Opowiadają dowcipy znajomym, występują w klubach komediowych i obserwują reakcje. Jeśli żart działa – szlifują go i dopiero potem wchodzą z nim na wielką scenę. A jeśli zamiast śmiechu zapada niezręczna cisza, wiedzą, że trzeba odpuścić. Ale przynajmniej porażka nie kosztowała ich zbyt wiele.
Z biznesem jest tak samo.
Słynny mówca Zig Ziglar zanim stał się światowym guru motywacji, wygłosił tysiące darmowych wystąpień dla małych grup. To były jego kluby komediowe. Na podstawie tych miniwystąpień dopracował swój styl i przekaz, który potem działał na dużych scenach.
Trik polega na tym, żeby znaleźć swój własny, bezpieczny klub testowy – i przy niskich kosztach sprawdzić, czy biznesowa hipoteza w ogóle ma sens.
Przykład? General Electric wpadł kiedyś na pomysł stworzenia niewielkiego, przenośnego aparatu EKG. Problem w tym, że nie wiedzieli, czy taki produkt przyjmie się na rynkach w USA czy Wielkiej Brytanii. Testy tam byłyby drogie, a ryzyko porażki – spore.
Dlatego znaleźli swój klub komediowy… w Indiach. Tam, ze względu na niższe koszty pozyskania klienta, mogli bezpiecznie przetestować, czy produkt ma sens. Uznali, że jeśli indyjskie szpitale będą gotowe zapłacić za urządzenie, to na pewno znajdą się też bogatsze kraje, które również zapłacą. Mieli rację.
To samo możesz zrobić, jeśli jesteś trenerem personalnym i myślisz o otwarciu siłowni. Zamiast od razu wynajmować lokal i inwestować dziesiątki tysięcy, wrzuć na Facebooka ogłoszenie: „Prowadzę darmowe treningi online na Zoomie”. Nawet za symboliczne 10–20 zł. Zobacz, kto się zapisze. Po treningu zapytaj uczestników, co im się podobało, czego im brakowało, co by zmienili.
W ten sposób nie tylko sprawdzisz, czy pomysł ma sens, ale też zbierzesz konkretny feedback.
A jeśli chcesz otworzyć restaurację i nie wiesz, w której części miasta wynająć lokal – nie rzucaj monetą. Przygotuj dania, wyślij hostessy do kilku dzielnic i zobacz, gdzie ludzie je najchętniej biorą. Tam, gdzie będzie największe zainteresowanie, tam prawdopodobnie jest miejsce na Twój lokal.
MVP – prototyp, który działa
General Electric w Indiach zastosował nie tylko strategię testowania pomysłu na małą skalę. Nowy aparat EKG, który trafił na ten rynek, był też czymś jeszcze – prototypem. Miał tylko podstawowe funkcje, bez dodatków i bajerów. W marketingu taki produkt nazywa się Minimal Viable Product – czyli wersją „wystarczająco dobrą”, by zebrać wartościowe dane, ale niekoniecznie idealną ani w pełni dopracowaną.
MVP to jak sprawdzenie temperatury wody małym palcem, zanim zanurzysz się cały. Budując prototyp swojego produktu albo usługi, możesz szybko – i niskim kosztem – sprawdzić, czy ludzie są gotowi za to zapłacić.
Wiele znanych dziś firm zaczynało właśnie w ten sposób.
Gdy Daniel Ek i Martin Lorentzon tworzyli Spotify, ich pierwsza wersja aplikacji zawierała tylko kilkanaście popularnych piosenek. Chcieli sprawdzić jedną rzecz: czy ludzie w ogóle chcą słuchać muzyki przez internet.
Uber? Zanim uruchomił aplikację, pozwalał zamawiać przejazd… przez SMS-a.
W MVP chodzi o to, żeby przy minimalnym nakładzie czasu, pracy i pieniędzy stworzyć coś, co realizuje główne założenie – i nic więcej. Zero fajerwerków, tylko konkret.
Taki prototyp może przybrać różne formy. Jedna z najprostszych to MVP z jedną funkcją, bez której Twój pomysł nie miałby racji bytu.
Załóżmy, że chcesz stworzyć aplikację mobilną z treningami. Twoje MVP? Prosta aplikacja, która codziennie o 7 rano wysyła jedno powiadomienie z 10-minutowym treningiem. Żadnej personalizacji, żadnych społeczności, żadnych rankingów. Wszyscy dostają to samo.
Ale Ty zyskujesz coś znacznie ważniejszego – dane.
Sprawdzasz, ile osób instaluje aplikację. Ilu użytkowników faktycznie ćwiczy. Ilu odpada po tygodniu. Kto zapłacił 5 zł, żeby dostawać dwa treningi dziennie. Na tej podstawie możesz podejmować kolejne decyzje – już nie na ślepo, tylko na faktach.
Drugim wariantem MVP jest produkt, który posiada więcej niż tylko podstawowe funkcje. Zobaczmy. Drugim wariantem MVP jest produkt, który dla klienta wygląda jak kompletny, ale w którym wiele rzeczy odbywa się na piechotę.
W branży często taki produkt nazywa się produktem flinstonowym od słynnej kreskówki, w której prehistoryczna rodzina poruszała się samochodem napędzanym siłą nóg kierowcy. Niby nowoczesne auto, ale pod spodem wszystko ciągniesz nogami.
Słynna platforma do dzielenia się ciekawymi linkami Reddit działała w tym modelu na początku. Internauci dodawali na stronę ciekawe linki, które znaleźli w internecie, ale założyciele strony ręcznie przypisywali linki do różnych kategorii. Klient, użytkownik dostawał działający produkt, ale za kulisami ktoś machał nogami.
Drugim wariantem MVP jest produkt, który wygląda na w pełni gotowy, ale w rzeczywistości wiele rzeczy dzieje się „na piechotę”. Dla klienta wszystko działa sprawnie, ale za kulisami sporo rzeczy robisz ręcznie.
W branży taki model nazywa się produktem flinstonowym – od kreskówki o prehistorycznej rodzinie, która jeździła „samochodem” napędzanym nogami. Z zewnątrz wygląda jak normalne auto, ale pod spodem kierowca po prostu przebiera nogami.
Tak właśnie działał Reddit na początku. Użytkownicy wrzucali ciekawe linki, a założyciele strony ręcznie przypisywali je do odpowiednich kategorii. Z perspektywy użytkownika – wszystko śmiga. W rzeczywistości – ktoś siedzi po drugiej stronie i wszystko obsługuje ręcznie.
Model flinstonowy jest świetny, jeśli chcesz sprawdzić, czy Twój pomysł w ogóle ma sens. Klient dostaje działający produkt, Ty zbierasz opinie, testujesz funkcje, a jednocześnie nie tracisz miesięcy na budowanie automatyzacji, której być może nikt nie potrzebuje.
Załóżmy, że budujesz platformę, która łączy firmy z freelancerami. Klient wypełnia prosty formularz, a po kilku minutach dostaje trzech idealnie dopasowanych wykonawców. Brzmi jak magia? Tylko że „czary” robisz Ty.
Dostajesz maila z danymi, wrzucasz wszystko do Excela i ręcznie wybierasz z bazy trzech freelancerów, których polecasz. Nie ma żadnego algorytmu, żadnych zaawansowanych systemów. Ale dzięki temu wiesz: – czy ludzie w ogóle chcą szukać wykonawców w taki sposób, – czy są gotowi za to zapłacić, – jakich specjalistów najczęściej szukają.
Albo inny przykład – myślisz o otwarciu pizzerii, w której można zamawiać przez aplikację mobilną. Zanim zainwestujesz w lokal, kuchnię i programistów, przetestuj pomysł w wersji flinstonowej.
Kup używany piec do pizzy, załóż nowy numer telefonu, wydrukuj proste ulotki i zaproś ludzi do składania zamówień SMS-em. W ten sposób: – sprawdzisz, czy jest zainteresowanie, – zobaczysz, która pizza znika najszybciej, – a kiedy już przejdziesz do lokalu i aplikacji, będziesz wiedzieć, od czego zacząć.
Przedsprzedaż – sprawdź zanim zbudujesz
A co jeśli na początku nie chcesz inwestować ani złotówki i chcesz zminimalizować ryzyko porażki praktycznie do zera? Zrób przedsprzedaż. Sprzedaj coś, czego jeszcze nie masz.
Brzmi niedorzecznie? Może nawet trochę nieuczciwie? A przecież dokładnie to zrobił Nick Swimur w latach dziewięćdziesiątych – sprzedawał buty, których fizycznie nie miał. Tylko że on też nie był pierwszy.
Już w latach siedemdziesiątych w ten sposób działał Bill Gates.
Jeszcze jako student Harvardu wpadł na pomysł stworzenia systemu operacyjnego dla komputerów Altair. Ale zamiast najpierw pisać kod, zrobił coś innego – zadzwonił do producenta tych komputerów i powiedział, że ma zespół gotowy do stworzenia szybszego, lepszego systemu.
Za pierwszym razem firma odmówiła. Po kilku miesiącach Gates spróbował ponownie – tym razem stwierdził, że… system już ma. Producent zaprosił go do siedziby. Gates – razem z Paulem Allenem – naprędce przygotował prezentację i zrzuty ekranu, które udawały działający program. I dopiero kiedy firma powiedziała „tak” i zaoferowała zapłatę – zaczęli pisać BASIC-a naprawdę.
Taki właśnie jest sens przedsprzedaży: sprawdzasz, czy ktoś chce kupić produkt, zanim jeszcze go zbudujesz. Weryfikujesz pomysł, zanim zainwestujesz czas, energię i pieniądze.
Masz w głowie kurs dla kosmetyczek? Zamiast od razu siadać do nagrywania, napisz maila do kilku salonów i zapytaj: „Ile byłabyś gotowa zapłacić za taki kurs?”. A dla tych, którzy będą zainteresowani, dodaj numer konta. Jeśli z 30 salonów dziesięć odpowie, że kupi, a dwa wpłacą z góry – masz naprawdę mocnego kandydata na produkt.
Prowadzisz restaurację i myślisz o nowym daniu – wegańskiej pizzy z pięcioma serami i orzechami? Nie ruszaj jeszcze kuchni.
Zrób zdjęcie pizzy w generatorze AI, wrzuć je na swoje social media i obserwuj reakcje. Jeśli pod postem sypią się komentarze w stylu: „Chcę!”, „Pycha!”, „Gdzie zamówić?”, wrzuć danie do menu na kilka wybranych dni. Jeśli się sprzeda – dopiero wtedy dodaj je na stałe.
Jak chronić markę i jednocześnie testować nowości?
A co, jeśli masz już gotowy produkt albo usługę, ale boisz się, że jeśli coś pójdzie nie tak, ucierpi Twój wizerunek i klienci się od Ciebie odwrócą?
Właśnie od wielkiej sceny zaczęliśmy nasze strategie i na niej też je zakończymy. Bo najwięksi twórcy i artyści – ci, którzy latami budowali swoją markę – doskonale wiedzą, jak chronić reputację, a jednocześnie testować nowe pomysły bez ryzyka.
Autor Robert Galbraith wydał blisko dziesięć kryminałów, thrillerów i powieści sensacyjnych. Wiele z nich stało się bestsellerami – między innymi „Wołanie kukułki” czy „Wartka śmierć”, które szczególnie przypadły czytelnikom do gustu. Ale w chwili, gdy Galbraith pisał te książki, nie miał pojęcia, jak zostaną przyjęte.
Dla początkującego pisarza to nie problem. Nie ma jeszcze dorobku ani reputacji, którą musiałby chronić i którą mógłby stracić w razie porażki.
Tyle że Robert… nie był początkującym pisarzem.
Bo Galbraith to pseudonim. A pod nim – J.K. Rowling, autorka serii o Harrym Potterze.
Rowling chciała się oderwać od wizerunku pisarki książek dla dzieci i młodzieży. Ale jednocześnie bała się, że jeśli jej się nie uda, rozczaruje dotychczasowych fanów. Dlatego stworzyła nową tożsamość. I dopiero jako Robert Galbraith testowała nowy gatunek.
To samo zrobiła Agatha Christie. Królowa kryminałów, znana z postaci Herculesa Poirot i panny Marple, pisała też powieści obyczajowe – ale już jako Mary Westmacott.
A Rolling Stones? Kiedy chcieli poeksperymentować z nową muzyką, nie robili tego pod własnym szyldem. Grali w pubach jako zespół The Cockroaches – bez rozgłosu, bez oczekiwań, bez ryzyka.
W każdym z tych przypadków chodziło o jedno: ochronę marki i nazwiska, które były ich największym kapitałem.
To samo podejście sprawdza się w marketingu.
Marka odzieżowa GAP stworzyła dodatkowe brandy, żeby trafiać do różnych klientów bez ryzyka zamieszania. Old Navy – to linia tańsza. Banana Republic – droższa. Dla sportowców powstała marka Athleta. Klienci czują spójność, a GAP może testować nowe produkty i strategie.
Podobnie działają firmy sprzedające na Amazonie czy Allegro. Często są zmuszone, by konkurować tam ceną. Ale zamiast obniżać wartość głównej marki, tworzą osobne, „anonimowe” brandy, pod którymi sprzedają te same produkty taniej.
To świetne rozwiązanie, gdy: – chcesz wejść w nową kategorię, – planujesz coś zupełnie innego niż dotąd, – albo chcesz przetestować nowy model biznesowy bez wpływu na obecny.
Na przykład: piszesz teksty zawodowo, ale po godzinach uczysz się AI i chcesz wypuścić kurs o sztucznej inteligencji. Albo prowadzisz firmę usługową i myślisz o wprowadzeniu modelu subskrypcyjnego – zanim dodasz go do głównej oferty, lepiej sprawdzić to pod nową marką.
Na koniec
Nie musisz od razu budować fabryki, żeby sprawdzić, czy ktoś kupi Twój dżem.
Nie musisz wynajmować biura, żeby przekonać się, czy ludzie chcą Twojej usługi.
I nie musisz być ekspertem, żeby przetestować, czy pomysł, który Ci chodzi po głowie, to strzał… czy ślepak.
Zanim zainwestujesz tysiące – zainwestuj godzinę.
Zanim wejdziesz na scenę – opowiedz żart kilku znajomym.
Zanim odpalisz startup – wrzuć landing page i sprawdź, czy ktoś kliknie „Kup teraz”.
Nie chodzi o to, by robić mniej. Chodzi o to, żeby szybciej dowiedzieć się, czy warto robić więcej.